Tak jak pisałam w poprzednim poście Penang słynie z dobrego jedzenia. Nie chodzi tu jednak o białe obrusy i wykwintne restauracje, ale o tzw. hawker food czyli w wolnym tłumaczeniu, potrawy pochodzące od ulicznych kucharzy-sprzedawców, przenośnych straganów z dziennych czy nocnych targów jedzeniowych. Można tutaj spróbować specjałów kuchni malezyjskiej, świeżych ryb i owoców morza przyrządzanych na różnorakie sposoby, kuchni indyjskiej, chińskiej i czego tylko się nie wymyśli! Mimo, że wydawało nam się, że jesteśmy przyzwyczajeni do szeroko pojętej kuchni azjatyckiej (która jest tak bardzo popularna i uwielbiana w Sydney), niektóre kombinacje smakowe nadal szokują, zwłaszcza te słodko-pikante, po których prawie zionie się ogniem! No, ale trzeba spróbować, a Buddę (pełno tutaj świątyń byddyjskich) poprosić o odpuszczenie rozstroju żołądka. Piekielny ogień można ugasić sokiem z tropikalnych owoców (wyciskanym na naszych oczach) i serwowanym z woreczku ze słomką. Można też znaleźć owoc, którego nigdy się nie próbowało, a uliczni specjaliści finezyjnie nam go poszatkują (operując nożem, że aż dech zapiera*) i zapakują w woreczek ‘na wynos’.
*warto docenić, że na wytrenowanie pracownika w krojeniu owoców ‘w stylu Penang’ potrzeba aż 6-miesięcy.
Oficjalnie uzależnieni od kurczaka tandori.
Lok-lok. Wybiera się specjały nadziane na kijkach.
Następnie nasze ‘szaszłyki’ są gotowane we wrzątku…
…i gotowe!
Czekąc na swój rojak.
Rojak to sałatka owocowo-warzywna z pikantnym słodko-orzechowym sosem. Akurat wersja w mątwą, pewnym głowonogiem…
Wybiera się rybkę i po chwili jest już gotowa, czy to grillowana czy smażona w bananowym liściu i przyprawach.
Owocowy raj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz