Dwa tygodnie temu wkroczyliśmy do Tajlandii. Sprawa przekraczania granicy lądem z Malezji jest dosyć prosta. Wizę do Tajlandii załatwiliśmy wcześniej w Penang, wsiedliśmy w 2-wagonowy pociąg, który po około dwóch godzinach zatrzymał się na ‘granicy’. Wszyscy pasażerowie wysiedli, zrobili rundkę paszportowo- pieczątkową w okienku, kupili przekąski w sklepiku i z powrotem zapełnili pociąg. Po kilku godzinach podróży dotarliśmy do miasta Hat Yai, które było naszym pierwszym przystankiem w Tajlandii. Wychodząc z dworca, zostaliśmy mile zaskoczeni obecnością chodników i faktem, że pieszy nie musi tu aż tak silnie walczyć o przetrwanie (jak w niektórych miastach Malezji). Chodniki wydają się mieć tutaj prawidłowe przeznaczenie. Aha, w Hat Yai nie da się również zignorować obecności rożnej maści oficerów, z bronią krótką i długą, ‘pilnujących bezpieczeństwa’ na każdym rogu. Południowe prowincje Tajlandii, bowiem nadal trawi konflikt między mniejszością muzułmańską a tajskim rządem. Czasy, kiedy sąsiad z sąsiadem żyli w harmonii, mimo różnic wyznaniowych, niestety minęły, a od 2001 roku zginęło w tym regionie podobno 4 tys. osób.
Przejście graniczne.
Tuk tuk i budka-czapka policyjna.
W Hat Yai pełno miejsc do masowania stóp. Popularne wśród malezyjskich turstów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz