Miałam zamiar zakupić sobie nowy strój kąpielowy przed wyjazdem, ale dobrze, że tego nie zrobiłam. Czapkę, szalik wrzuciłam do torby ‘na wszelki wypadek’ z myślą o Tasmanii, bo tam bywa chłodno a śnieg może spaść nawet latem. Okazało się jednak, że trzeba było zabrać ze sobą KURTKI ZIMOWE. Serio!
Normalnie święta Bożego Narodzenia w Australii to upały, walka z suszą i pożary lasów eukaliptusowych. Słońce praży, żar się się z nieba leje a Sydnejczycy szukają ulgi w ultra-zimnych, klimatyzowanych centrach handlowych. Byliśmy świadomi ostatnich powodzi w stanie NSW, ale prasowe i telewizyjne doniesienia jakoś nie do końca docierają do świadomości miejskiego wyjadacza. Nie powiem, ładniej wygląda Australia jak tonie w soczystej zieleni, ale coś nam nie pasowało. Rzeczki i strumyczki, normalnie suche rowy, bardziej przypominały górskie potoki a każdy bilabong (czyli po prostu sadzawka w australijskim slangu) wypełniony był wodą do granic. Niektóre gminy ogłosiły stan klęski żywiołowej.
Zima w środku lata. Doskonały pretekst, żeby w końcu kupić sobie wymarzone i znienawidzone przez wielu, australijskie Ugg Boots. Muszę przyznać, że doskonale się sprawdziły i uratowały moje dolne kończyny od niechybnego odmarznięcia (no dobra, lekka przesada).
Rzadki widok. W parkach narodowych, na wyznaczonych miejsach oczywiście, można teraz rozpalać sobie ogniska.
Właściciel tego pola namiotowego powiedział nam, że tydzień wcześniej okoliczna rzeka wylała, przez co ewakuowano cały park i wszystkie przyczepy zostały wywiezione.