Było mokro. Było wesoło. Co roku, 13 kwietnia rozpoczyna się w Tajlandii festiwal Songkran, czyli obchody Nowego Roku, które trwają 3 dni, a czasem i dłużej. Chodziliśmy, więc po Bangkoku przemoczeni do suchej nitki. Szczerze mówiąc, przy upale, który czuje się jak 40 stopni, jest to odpowiedni sposób obchodzenia Nowego Roku (pod warunkiem, że zabezpieczy się aparat przed zamoknięciem i przygotuje psychicznie na fontanny i prysznice z każdej strony). Mimo tego, że na zdjęciach widać jakby na ulicach panowały zawzięte bitwy, Tajowie, są bardzo kulturalni ‘w polewaniu’ i nie ma w tym agresji. Czy to chcą Cię wysmarować talkiem czy może wylać wiadro za kołnierz (dosłownie), szukają delikatnie aprobaty. I jak tu w tej sytuacji odmówić? Po paru wiadrach i tak już jest wszystko jedno.
Było fajnie, dopóki nie wkroczyliśmy do ‘farangowa’ czyli strefy backpackerów (słynna-nie-słynna Khao San Road w Bangkoku, gdzie roi się od hosteli i naciągaczy) i nie oberwaliśmy od europejskich backpackerów. Przypomina się wtedy śmigus dyngus i oblewanie z wiader pod kościołem lub worki z okien na głowę. Zdecydowanie wolimy tajską wersję. Niby woda ta sama, ale inaczej. A może by tak przenieść śmingusa na lipiec?
Tuk tuk.
Niektórzy już padli ze zmęczenia.
Rytuał polewania perfumowanej wody na statuetki Buddy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz