Wczoraj wróciliśmy z Tasmanii. Siedzę sobie teraz w namiocie niedaleko Ballarat w Victorii, deszcz bezczelnie dudni w naszą płachetkę (zapowiadali 29C, pogodynka, co jest?), a ja wspominam wczorajszą kąpiel w wielkiej wannie z bąbelkami. Tak, tak, zaszaleliśmy i na ostatnią noc po przybyciu promu do Melbourne zarezerwowaliśmy sobie pokój spa w hotelu. Należalo nam sie jednak. Po 25 dniach spędzonych na Tasmanii, codziennym rozkładaniu i składaniu namiotu i całego ekwipunku, w 39 dniu podróży porzuciliśmy nasz żółty domek (ale tylko na chwilę, na szczęście). Fajnie jest docenić dobrodziejstwa cywilizacji jak gorąca woda lecąca z kranu bez limitu (nie trzeba wrzucać monet hihi), ściany nieczułe na wiatr i deszcz. Nie trzeba też szukać latarki podczas nocnej wycieczki do kibelka. Wszystko to piszę oczywiście z przymrużeniem oka, (namiocik, nie gniewaj się), bo my lubimy kempingować i kochamy nasz żółty domek. A dlaczego to napiszę kiedyś w osobnym odcinku. Tymczasem muszę upolować tego komara, co mi lata przed ekranem, bo inaczej zatruje nam noc.Towarzysz Ł. już słodko chrapie nieświadomy zagrożenia. Dobranoc. CDN.
Zamienię widok i szum fal na cztery ściany i bąbelków czar.